Nie samym filmem człowiek żyje: Cień wiatru, Cmentarz w Pradze i Moebius
Jestem właśnie w trakcie czytania Cmentarzu w Pradze Umberto Eco,
wcześniej zaś czytałem o innym cmentarzu w Cieniu
Wiatru Carlosa Ruiza Zafona. Naszła mnie pewna konkluzja dotycząca obu
książek. Zafon starający się naśladować klasycznych, dziewiętnastowiecznych
pisarzy, głównie rosyjskich (Dostojewski, Turgieniew, ale szczególnie Tołstoj)
i francuskich (Balzac) nabiera pewnej denerwującej maniery, która w
konsekwencji początkowo doprowadza do tego, że pojawia się wrażenie kompletnej
nierealności przedstawianego świata. Sentencje wypowiadane przez bohaterów,
opisy, itd. zupełnie nie pasują do czasu akcji i charakteru samych postaci i
brzmią bardzo sztucznie. Pytanie brzmi jak bardzo wciągnie czytelnika intryga,
aby ten zapomniał o owej sztuczności świata. Mnie całkiem wciągnęła. Choć
Zafonowi dużo lepiej idzie snucie intrygi, niż wymyślanie tajemnic. Bardziej
ciekawe jest to, w jaki sposób główny bohater zdobywa poszczególne informacje
na temat dawnych wydarzeń, zbrodni i ich konsekwencji, niż wyjaśnienie zagadki,
pozostawiające, przynajmniej u mnie pewien niedosyt. Jednak ogólnie rzecz
biorąc Cień wiatru czyta się bardzo
przyjemnie, choć razić może pewna pretensjonalność Zafona – i w sposobie
pisania i w przesadnej gloryfikacji (czasami wręcz będącej nie do zniesienia)
literatury, jako czegoś niemalże zesłanego przez bogów, absolutnie świętego i
stanowiącego największą ze sztuk.
Zupełnie inaczej sprawa ma się z Cmentarzem w Pradze. U Umberto Eco na
braki warsztatowe narzekać nie może. Czasami wręcz przemawia przez tę powieść
naukowe oblicze pisarza i momentami granica między charakterem beletrystycznym
i akademickim lub historycznym książki zaciera się. Jednak odwrotnie jak u
Zafona, „Cmentarz w Pradze” bywa po prostu nużący. Zapewne dla kogoś, kto
interesuje się dziewiętnastowieczną historią Europy treść powieści może być
ciekawsza, ale dla mnie losy Garibaldego, czasy Komuny Paryskiej, czy postaci
związane z jezuitami opisane z perspektywy głównego, fikcyjnego bohatera są nużące
i nie niosą za sobą atrakcji związanych z tym, że czytając książkę mogę się
dowartościować w perspektywie mojej wiedzy historycznej. Przypomina mi to nieco
„O północy w Paryżu” Woody’ego Allena. Będąc w kinie na tym filmem
doświadczyłem ciekawego zjawiska związanego z grupką osób, która śmiała się w
każdym momencie, w którym pojawiała się jakaś postać historyczna. Nieważne, czy
Salvador Dali opowiadał o nosorożcach w pełen pasji sposób, czy Toulouse –
Lautrec popijał absynt, czy wino. Istotne było pokazanie (poprzez śmiech), że
wiem o kogo chodzi, że jestem intelektualistą i z wszelaką kulturą obcuję na co
dzień. Jednak stosowanie takich samych chwytów po raz dziesiąty, czy dwunasty
już nie bawi. Oczywiście Cmentarz w
Pradze to nie komedia, ale mam wrażenie, że Eco stosując podobny chwyt (to znaczy
umieszczając fikcyjną postać w wydarzeniach historycznych) i zakładając, że aby
czytelnik w pełni mógł czerpać satysfakcję z lektury powinien posiadać znaczną
wiedzę i skupiając się właśnie na tym, skazał swoją powieść na to, że jest
nużąca. Oczywiście piszę to z perspektywy osoby, która jej nie ukończyła, więc
należy brać poprawkę na moje słowa. Jednakże po 300 stronach książki mam
wrażenie, że Eco skupia się na budowaniu swojej postaci, nie zawiązując przy
tym żadnej intrygi, tak więc powieść jest bardzo dobrze napisanym portretem
pełnego wad mężczyzny, która momentami potrafi wynudzić czytelnika. A to chyba
niezbyt dobrze.
Nasunęło mi się pytanie, co jest lepsze
dla pisarza: pomysł, czy umiejętności. Chyba zależy to od tego, kto ma jaki
cel, czy, np. chce trafić do jak największej ilości osób, czy zabłysnąć wiedzą
przed wybranymi. Oczywiście jedno nie musi kolidować z drugim.
Ponadto ostatnio, po obejrzeniu Arirang i Piety odżyła moja fascynacja Kim Ki – Dukiem. Wczoraj obejrzałem Moebius, film, w którym nie pada ani
jedno słowo. Mimo tego udaje się mu uniknąć bycia nużącym. Wynika to z bardzo
ciekawie prowadzonej akcji – to tak w odniesieniu do Cmentarza w Pradze. Niestety Moebius,
mimo swego onirycznego charakteru, drażni jednak swoją nieprawdopodobnością i
brakiem racjonalizmu. Ponadto koreański reżyser po swojej zapaści i niemocy
twórczej zdaje się zamieniać budowanie silnych emocji poprzez subtelność i
piękno (Wiosna, lato, jesień, zima… i
wiosna i Łuk) na przemoc i brutalność
(Pieta i Moebius). Nigdy wcześniej jednak nie widziałem, aby komuś w taki
sposób udało się nakręcić film fabularny bez słów. Tak więc warsztatowo Moebius jest bardzo dobry, ale kuleje
fabularnie.
Coraz więcej widać u Kim Ki – Duka związków
z Chan – Wook Parkiem, ponadto oglądając Moebius
miałem wrażenie jakbym czytał Murakamiego – niestety ze wszelkimi wadami
pisarza – szowinistycznym podejściem do kobiet, jako narzędzi do seksualnego
zaspokajania mężczyzn, brakiem logiki w postępowaniu bohaterów i brakiem
klarownego zakończenia. Przy czym jestem przekonany, że tak jak u Murakamiego
zakończenie zwykle nie ma większego sensu i jego powieści stanowią raczej
wycinek onirycznej rzeczywistości, niż jakąś zamkniętą całość, tak u Kim Ki –
Duka końcowy przekaz filmu mi umknął. Ale jest tam bezsprzecznie.